Najnowsze wpisy


"Tajemnice z dnia jeziora" rozdział...
20 lutego 2020, 18:49

         "Tajemnice z dnia jeziora" Rozdział I

 

   Nie wiedziała, o czym marzy teraz bardziej. O rosole, który ugotowała wczoraj w jakimś magicznym natchnieniu inspiracji, czy o whisky, którą kupiła w ostatecznym przypływie desperacji. Było jej niedobrze. Kichnęła tak mocno, że odruchowo szarpnęła kierownicą. Centymetry dzieliły ją od lewego pasa. Już nawet nie miała siły przeklinać. Dobrze, że chociaż Martyna zdecydowała się na sesję ślubną w Łańcucie, to nie musiała odmrażać sobie tyłka w zimowych plenerach. „Witaminy i dużo pić”- taką radę usłyszała kiedyś od pewnego Filipińczyka na okoliczność przeziębienia. Sranie w banię. Wyżłopała całą butelkę wody łykając wszystkie specyfiki, które podsunęła jej pani farmaceutka z apteki przy drodze na jakimś zadupiu. Forte, extra strong, taaaa jasne. Łupanie w głowie świadczyło nieodmienne, gdzie można sobie wsadzić te wszystkie szajsy. Tylko żeby doczołgać się do domu i paść na łóżko. Musiała jeszcze ze dwie godziny poczekać zanim golnie łyskacza, bo gdzieś tam może mieć jeszcze w żyłach resztki paracetamolu, czy czego tam jeszcze dosypali do tego aptecznego syfu.

    Wytarła ściekający katar wierzchem dłoni. „Ale by mnie Marta opierdoliła za to”- pomyślała z rozbawieniem. Pomyślała? Za duże słowo, po prostu stanął jej przed oczami obraz młodej kobiety ze srogo zmarszczonymi brwiami. Zaraz by pewnie wyciągnęła ze swojego przepastnego torbowora paczkę zapachowych chusteczek, a potem jeszcze chusteczki odkażające, żeby przetrzeć ręce. Nadia nie była przygotowana na każdą okoliczność. Obiecała na jutro gotowy, zmontowany film Maćkowi i Joli, a była w czarnej dupie. Innego dnia może by ją zachwycił widok z Postołowa na Bieszczady lekko przyprószone śniegiem w zachodzącym słońcu, światło na zdjęcia było idealne, ale dziś marzyła tylko o łóżku. Cholerna grypa.

            Nawet gdyby od tego zależało jej życie, nie mogłaby sobie przypomnieć drogi powrotnej do domu. Gdzieś od Zagórza prowadził ją autopilot przyzwyczajenia. Sprzęt do mieszkania na drugim piętrze wniosła już półprzytomna. Targały nią dreszcze. Nie mogła zostawić wszystkiego w samochodzie. Szlag mógłby trafić czułą elektronikę. Lato czy zima, jak juczny muł, przemierzała trasę od drzwi mieszkania do samochodu. Dwa razy. Dziś o dwa za dużo. Delikatnie położyła sprzęt na podłodze. Sił starczyło już tylko na zdjęcie butów. Padła na łóżko.

            Swąd palonego ciała. Żar. Złamany obojczyk przeszywał ostrym bólem. Przez syk ognia słychać było tylko z zewnątrz rozdzierające miałczenie kota, jak płacz zawodzącego dziecka. Potężny ryk, już nie krzyk, znów rozorał jej uszy.

            Obudziła się z krzykiem. Nie wzięła leków. Zamroczona zapomniała przecież. Koszmar wrócił jak zawsze ten sam. Każdy detal powtarzany latami. Mózg w fazie REM, zaplątany we własne majaki, nie był w stanie odróżnić, gdzie jest rzeczywistość.

***

                        – Proszę głęboko oddychać. Tak. A teraz osłucham panią z tyłu. Dobrze. I gardło. Proszę powiedzieć A. – Bez słowa spełniała każde polecenie.

            – Nie miała pani gorączki?

            – Nie.

            – Wygląda mi to na paskudne przeziębienie. Nie widzę wskazań do antybiotyku, domowe sposoby, dużo pić i często czyścić nos. Jeżeli ma pani nebulizator, to inhalacje z soli fizjologicznej się przydadzą. Słyszy mnie pani? – Dopiero oderwała wzrok od brązowego, peerelowskiego skaju na doktorskiej kozetce.

            – Tak, tak. Wszystko ok., domowe sposoby. Panie doktorze, jak już tu jestem, może da mi pan receptę na to, co zawsze?

            – Znowu kwetiapina?

            – Tak. – Teraz patrzyła mu w oczy. Nienawidziła tego rytuału. Jakby nie wiedział, o co jej chodziło. Czasami pytał dwa razy.

            – Nie czuje pani sztywności? Drżenia?

            – Mam panu zacytować działania niepożądane z ulotki? Uzależnienie też?

            – No i po co te nerwy. Tylko…

            – Tylko co? – Już chciała stąd wyjść, ale starzec w okularach z plamami wątrobowymi na dłoniach wiedział doskonale jak i ona, że musi poczekać na receptę. Już nie pierwszy raz bawili się tak, jak dziś.

            – A przeciwdepresyjne? Może trazodon?

            – Nie działa.

             – Ale…

            – Proszę pana – gdy była wkurzona rezygnowała z płaszczącego się „Panie doktorze”, jaki z niego doktor? – Ja bym tu panu, teraz jak tu siedzę, mogła strzelić referat o wpływie różnych czynników, zdrowotnych, dietetycznych, farmakologicznych, eksperymentalnych i co tam jeszcze by pan w Google by nie znalazł na chroniczne zaburzenia snu. Próbowałam już wszystkiego, łącznie z biorezonansem i hipno… – odkaszlnęła – hipo i dogoterapią.

            – A psychiatra?

            – Przez dziesięć lat terapii, jaką zafundowała mi matka, zdążyłam poznać większość łapiduchów stąd aż po Tarnobrzeg. Jakoś nie zadziałało. Mam pana błagać na kolanach? Czego pan ode  mnie oczekuje?

            – Ja tylko…

            – Bardzo doceniam pana troskę, ale chcę tylko tę cholerną receptę. Poradzę sobie. Przecież ma pan swojego dupokryja, chciał pan zaświadczenie od psychologa, to pan ma.

            – Wystarczy dziecko. Nie płacz.

            – Ja nie płaczę.

            – Ale ty wiesz, że to się dobrze nie skończy?

            – Obstawiamy, co wysiądzie pierwsze? Serce, wątroba?

            – Tu masz PIN do recepty. Swój PESEL znasz. Następnym razem nawet nie musisz przychodzić do gabinetu. Zadzwoń tylko do pielęgniarki.

            – Dziękuję.

            – Ty mi za to dziecko nie dziękuj. Może znajdziesz jakieś inne rozwiązanie, mam nadzieję.

            – Ja już nie mam. Do widzenia.

            Szybko wyszła z gabinetu i przemknęła się przez poczekalnię. Nie miała najmniejszej ochoty wpaść teraz na kogoś znajomego. Nigdy nie realizowała recept w Lesku. Zawsze jeździła przynajmniej do Sanoka, chyba, że miała zlecenie w innej części regionu, to wykorzystywała to, by wykupić leki w innym miejscu. Nie chciała plotek, że jest ćpunką. Choć chyba właściwie nią była.

            Dopracowywany latami schemat dnia, jakoś się sprawdzał. Szklanka wody gdzieś koło siódmej, tuż po przebudzeniu i oczywiście kawa, jeszcze na pusty żołądek. Inaczej nie mogłaby uruchomić o poranku tej watowatej, ociężałej masy zwanej mózgiem. Dla niej słowa „wypoczęta” i „wyspana” były równie odległe, co loty w kosmos. Jakoś ta dziwna zawartość czaszki potrzebowała do normalnego funkcjonowania fazy REM, snów, szlag by je trafił, a ona śnić nie mogła. Wszystko, byle nie to. Ostatnią, czwartą kawę, piła gdzieś koło osiemnastej. O dwudziestej trzeciej łykała tabletki. Działanie nasenne, śmieszna nazwa. One tylko odcinały zasilanie. Pozwalały zamknąć oczy i nie śnić, a może nie pamiętać snów? Rezultat był taki, że cały czas chodziła zmęczona. Zmęczona? Eufemizm. Wypompowana, wypluta, byłoby właściwsze. Doskonale zdawała sobie sprawę, że długo tak nie pociągnie. Może nie zdecydowałaby się żyć z fotografii, gdyby nie fakt, że mimo dwudziestu dziewięciu lat w PESELU, czasu wcale nie miała tak dużo. Właśnie dlatego postanowiła, że będzie robić, to co kocha. Nie mogłaby marnować czasu w znienawidzonej robocie.

            O kilku rzeczach zapomniała nawet wspomnieć lekarzowi. Akupunktura, akupresura, medytacja z oddechem, czego to ona nie próbowała? Tylko raz poszła na hipnoterapię, o jeden raz za dużo, dlatego ugryzła się w język w gabinecie. To było parę lat temu. Wybudziła się jakoś sama z hipnozy, potwornie bolało ją gardło. Hipnoterapeuta- niby doświadczony, Leszek, leżał nieprzytomny na fotelu, z uszu ciekła mu krew. Przestraszyła się, nie wezwała karetki, tylko go próbowała ocucić. Ocknął się. Zawiozła go na pogotowie. Pytała go, czy wie, co się stało, ale powiedział tylko, że ma się już do niego nie zbliżać, nigdy. Bała się próbować hipnozy jeszcze raz. Nic nie działało, tylko te tabletki, póki co.


POLETKO MOJE pełny tekst
12 września 2019, 10:52

POLETKO MOJE- pełny tekst

Fragmenty opowiadania zamieszczałam w dość długich odstępach czasu, dziś zatem dodaję całość.

 

              – Witaj! Dawno cię tu nie widziałem. – Uśmiechnął się do niej.

            – No wiem. Zawsze brakuje tego czas…– Nie dokończyła. Wystarczyło, że spojrzał jej w oczy. Nie zobaczyła w tęczówkach swojego odbicia. Nie miał ich przecież. W czarnej otchłani wirowała powoli supernowa. Spuściła głowę.

            – Ja… Co mam robić? – zapytała.

            – Nie pamiętasz już? Plewić swoje grządki.

            – Ale tu nic nie ma! Zobacz! Wszystko zarośnięte, wszystko przepadło. – rozpłakała się.

            – Schyl się. Patrz tu. Widzisz?

            – O! Jest radość. Jaka malutka!

            – A jak myślisz dlaczego? Czego jest najwięcej? Rozejrzyj się.

            – Żal i rozczarowanie. Pełno go tutaj.

            – Zacznij tam.

            – A co tam jest, bo nie pamiętam?

            – Wybaczenie.

            Schyliła się. Z uporem wyrywała upór, żalu też nie brakowało. Mozoliła się tak długo, a uszła tylko kawałek. Znalazła jedną sadzonkę wybaczenia.

            – Czasie! – zawołała. – Gdzie jesteś?

            – Tu przy tobie, jak zawsze.

            – Nie dam rady. – Ciężko klapnęła pomiędzy grządkami. Za dużo ich jest.

            – Mówiłem ci już. Dawno cię tu nie było.

            – Ale dlaczego ich jest tak dużo?

            – To ty pozwalasz im rosnąć.

            – Nieprawda! To ich wina, to wszystko przez nich. Przecież ja tylko chcę być szczęśliwa!

            – O, tu masz grządkę szczęścia.

            – Ale tu nic nie ma.

            – Będzie. Jest. Tylko musisz troszkę popracować.

            – Czasie! Tyle mi do szczęścia brakuje, ono nigdy nie wyrośnie.

            – Bo go nie podlewasz. Tam ci rośnie to, co podlewasz. Właśnie wyrywałaś żal i upór. Nawet radości sama znaleźć nie możesz.

            – Nikt mi nie pomaga! Nie widzisz?! Jestem z tym sama.

            – Ja nigdy cię nie opuszczam.

            – A po co tu jesteś?

            – Bo mnie potrzebujesz. Nic nie dzieje się od razu.

            – Nie zdążę – znowu załamała ręce.

            – Deadline to masz dopiero w trumnie. Nic cię nie goni.

            – Tylko po co? Ta praca nigdy się nie skończy!

            – Nie chcesz widzieć jak rośnie szczęście? – zapytał Czas.

            – Chciałabym.

            – To popracuj jeszcze troszkę.

            – Mogę wrócić później?

  Zawsze możesz wrócić.

  Ale nie znam drogi – przestraszyła się nagle.

            – Znasz, tylko zapomniałaś. Stanęłaś sobie za murkiem ich winy i stoisz tam.

            – Ale…

            – Przychodź częściej. – Uścisnął ją mocno. – Chcę zobaczyć pierwsze kiełki twojego szczęścia.

            – Wrócę – obiecała i obudziła się.

***

  – O! Jesteś. Cieszę się – przywitał ją od razu.

            – No cześć. Pokaż, co tam się dzieje. – Ruszyła w grządki.

            – Zobacz tutaj! – krzyknęła. – Radość trochę podrosła.

            – No pewnie, sama jej pomogłaś, na coś się to plewienie przydało.

            – Ale te chwasty dalej rosną. Widziałeś ile złości? A tyle co tu wyrywałam. Tam frustracja. Ta robota nigdy się nie skończy.

            – Czyje to poletko? – zapytał Czas.

            – No moje.

            – Kto tu rządzi?

            – A co to za quiz? – obruszyła się.

            – Kto tu rządzi? – nie dawał za wygraną.

            – No ja. – Spuściła głowę. – Ale to oni mnie tak wnerwiają! – Czy tylko ona słyszała samą rozpacz?

            – Chyba zapomniałaś o jednym.

            – No o czym znowu?! – Wściekła się na dobre.

            – Furtka.

            – Jaka znowu furtka?!

            – Twoja furtka, do twojego ogrodu. To ty decydujesz, co przez nią przechodzi.

            – Czasie, weź no jaj sobie nie rób, jeśteśmy tu sami.

            – Powtarzaj: „Jestem za to odpowiedzialna”.

            – Żartujesz teraz.

            – Nie, naraz możesz czuć tylko jedną emocję, albo pozytywną, albo negatywną. Którą byś wolała?

            – A co to w ogóle za pytanie?

            – Ty masz wolną wolę, to ty decydujesz, co zrobisz ze swoimi emocjami.

            – A teraz powiedz „ Lubię siebie”.

            – Co to za głupie ćwiczenia!

            – Oceniasz, niesłusznie. Nie są głupie. Są skuteczne. Przecież chciałaś, żeby ci szczęście urosło. Na chwaszczaku nic nie będzie.

            – To trudne Czasie.

            – Ale warto.

            – Wiem.

***

  Czasie! Czasie!

– Jestem. Miło mi, że wpadasz teraz codziennie.

– Czy ty to widziałeś? Radość już taka prawie do kolana. Urosła bardzo. Ale złość dalej jest. Tylko wiesz? Łatwiej mi teraz. Wyrywam jeszcze taką malutką, a i na radość już nie muszę tak bardzo uważać. Już jest taka duża! I wybaczenie też!

– Tak, widziałem. Chodź. Zamknij oczy i chodź za mną.

– Czasie! Szczęście! W końcu wyrosło!

– O tak, napracowałaś się, to urosło.

– Jesteś ze mnie dumny?

– A dlaczego?

– No bo mi szczęście urosło.

– Kto tu pracował?

– Ja.

– Komu szczęście urosło?

            – No mi przecież.

            – Czy ktoś tu pracował za ciebie?

            – Nie.

            – A jesteś z siebie dumna?

            – Tak!

            – To dlaczego pytasz czy ja jestem?

            – Bo…

            – Sukces jest twoim sukcesem. Nie potrzebujesz poklepania po ramieniu. Nie potrzebujesz, żeby ktoś ci powiedział, że dobrze zrobiłaś. Ty bądź z siebie dumna.

            – Jestem! Jestem Czasie! Udało mi się!

            – W życiu nic się nie udaje. Ty sama na to zapracowałaś. Albo nie zapracowałaś i czegoś nie osiągnęłaś. Ty sama nikt inny. Porażka to tylko lekcja.

            – No niby czego?

            – Że jeszcze trzeba się uczyć, że jeszcze nie czas.

            – Czasie?

            – Tak?

            – Jestem z siebie dumna.

            – Bardzo się cieszę. Jeszcze bądź dla siebie dobra.

            – No jak to?

            – Widziałaś jakie ładne masz wybaczenie? Urosło? Wszystkim tak szybko wybaczasz, to dlaczego nie sobie?

            – No nie wiem.

            – To bądź dla siebie dobra.

            – Spróbuję.

            – Ja wiem i mocno ci kibicuję!