23 kwietnia 2019, 20:00
Rozdział 1
Wyskoczyła z wanny w ułamku sekundy.
– Jasny szlag! – Mokrym palcem przecież nie odbierze połączenia na ekranie dotykowym. Pierwszy lepszy ciuch, rzucony na pralkę, spełnił rolę ręcznika. Jeszcze kilka razy odetchnęła i odebrała już po czwartym dzwonku, cud ekwilibrystyki.
– Słucham. – Zabrzmiało dość spokojnie.
– Z tej strony Barbara Zawada Proffice Design. Czy rozmawiam z panią Anną Baran?
– Tak, przy telefonie.
– Miło mi panią poinformować, że przeszła pani ostatni etap rekrutacji i zatrudnimy panią na stanowisku asystentki w dziale projektów.
– Bardzo dziękuję za informację.
– Czy mogłaby pani przyjechać do nas we czwartek, szesnastego maja na dziewiątą? Załatwilibyśmy wszystkie formalności.
– Tak oczywiście, będę.
– Zatem do zobaczenia.
– Do zobaczenia.
Upewniła się jeszcze, że nacisnęła na ekranie czerwony guzik i wtedy dopiero wrzasnęła na całe gardło: „Tak, taaaaak, taaaaak!!!!”. Stała przy pralce w kałuży wody, bo po drodze z wanny nie zdążyła nawet wziąć ręcznika. Szybko wytarła się i owinęła pachnącą bawełną. Coś sobie obiecała, gdy dostanie tę pracę. Podgłośniła multimedia w telefonie i już po chwili śpiewała na cały głos z Abbą „The Winner takes it aaaaaaalll”. Nie dbała o natrętną sąsiadkę z drugiego piętra, notorycznie walącą laską po suficie. Już niedługo nią będzie, a muzyka skutecznie zagłuszyła wszelkie hałasy. Jeszcze dygocząca z emocji, ubrała się dopiero, gdy przebrzmiała ostatnia nuta piosenki.
***
Trzasnęły drzwi od samochodu. Tomek włączył silnik i czekał na nią. To już? Całe życie w kilku kartonach? Gdyby paliła, to byłby dobry moment, żeby puścić dymka dla uczczenia wyprowadzki z domu. Spojrzała jeszcze raz w okna bloku przy Sadowej i wsiadła. Tomek zawiezie ją do mieszkania w Rzeszowie. Jakimś cudem znalazła maleńką kawalerkę blisko biurowca Proffice Design. Niedaleko miała przystanek autobusowy. W ładną pogodę mogła dotrzeć spacerkiem do pracy w dwadzieścia minut.
Nie mogła uwierzyć, jeszcze nie. Dopiero wtedy poczuje spokój, gdy zamknie drzwi od mieszkania. Nie będzie awantur pijanego ojca i pokornego milczenia matki, już nie. Te klucze, które trzymała teraz w torebce warte były każdej zarwanej na naukę nocy, każdej, odłożonej z fanatyczną wręcz skrupulatnością, złotówki. Wszystko po to, by móc teraz jechać do pustego domu.
Słabo znała Tomka, widzieli się może kilka razy, bo dopiero zaczęli spotykać się z Ewą. To przyjaciółka poprosiła go o pomoc przy przeprowadzce. Zgodził się od razu, choć musiał zamienić dyżury z kolegą. Ana całą drogę milczała. Zamknęła oczy. Mogła sprawiać wrażenie, że głęboko zasnęła, ale gdy tylko zatrzymał samochód, natychmiast się ocknęła. Z uśmiechem na twarzy, niemalże biegła po schodach z ciężkim kartonem, jakby za drzwiami czekał co najmniej książę z bajki. Nikt nie mógł wiedzieć, że jako mała dziewczynka nie marzyła o niczym podobnym, tylko o ciszy. Zaproponowała kawę, ale wyszedł szybko, jakby wyczuł, że chce być sama.
Bardzo starannie zamknęła za Tomkiem drzwi na klucz. Usiadła na podłodze. Tsunami ulgi przetoczyło się przez dziewczynę i gdzieś musiało znaleźć ujście. Nawet nie tłumiła gwałtownego szlochu. Kiedy ostatnio tak płakała? Chyba jeszcze jako dziecko. W głowie kołatała jej tylko jedna myśl: „Jestem sama”. Cisza przyjemnie dzwoniła w uszach. Razem ze łzami, powoli schodziło napięcie ostatnich tygodni.
W kącie przy drzwiach wciąż piętrzyły się kartony z całym jej dobytkiem. Trochę powierciła się na wysłużonym fotelu, by ułożyć nogi jak najwygodniej. Akurat ten mebel był chyba ulubionym sprzętem dotychczasowych mieszkańców, bo wyglądał na najbardziej zniszczony. Odstraszała wyświechtana, brązowa tapicerka w kwiatki, ale najwyraźniej wygoda była odwrotnie proporcjonalna do estetyki. Oparła się o drewniany podłokietnik fotela. Kubek z herbatą jeszcze trochę parzył, ale przytuliła go mocno. Siorbnęła „Malinową rozkosz”. Nagle znieruchomiała. Po chwili roześmiała się dźwięczną kaskadą. Nikt nie warknął na nią, że ma się zamknąć. Nikt nie spiorunował jej wzrokiem. Bardzo nieelegancko wysiorbała herbatę do dna, z uśmiechem na twarzy.
Miała teraz wystarczająco dużo czasu, by obejrzeć z uwagą swoje skromne włości. W całym bloku wymieniono okna na nowe, ale tutaj czas najwyraźniej zatrzymał się gdzieś w latach dziewięćdziesiątych. Nikomu nie zależało na remoncie, tylko ściany wyglądały, jakby ktoś nie tak dawno je malował. Przyszarzałe, żakardowe firanki, aż się prosiły o wybielacz, ewentualnie o kosz na śmieci. Brązowa meblościanka, wielka, bordowa kanapa i ten wysłużony fotel stanowiły całe wyposażenie pseudo saloniku. Z tyłu po lewej stronie, chowała się mikroskopijna kuchenka. Z zadowoleniem odstawiła kubek na stolik przy kanapie. Teraz, gdy skończyła siorbać herbatę, nic nie zakłócało już ciszy. Najwyraźniej nigdzie obok nie mieszkały małe dzieci, ani hałaśliwi studenci.
Zsunęła się z fotela i z drżeniem podeszła do kartonów. Każdy pieczołowicie opisała. Szukała teraz tego najważniejszego, podpisanego „książki”. Zajęło jej to śmiesznie mało czasu. Wyjmowała każdą pojedynczo. Andrzej Ziemiański, „Achaja” tom trzeci. Zajrzała do środka. Na dole w rogu, dopisała długopisem datę 14.05.2019 r. Tego dnia zadzwoniła pani Barbara z informacją, że dostała nową pracę. Te daty miały znaczenie tylko dla niej. W tym roku postanowiła nagradzać się za każdy sukces nową książką. Tom drugi był opatrzony datą 19.03.2019 r. Kupiła go, gdy zdała egzamin licencjacki z francuskiego. Na pierwszej część „Achai” dopisała 08.02.2019, kiedy to dostała do ręki prawo jazdy, o czym nawet nie powiedziała ojcu. Nie stać jej było na kupowanie nowych książek, dlatego robiła to tylko przy wielkich okazjach. Czule pogłaskała kolorową okładkę. Zebrała całą serię i ułożyła w meblościance. Tak żałośnie wyglądały na prawie pustej półce, że przyciągnęła bliżej cały karton i szybko powykładała resztę. Kilka słowników, parę lektur, nagród na świadectwo z paskiem, nie zasługiwało na miano biblioteczki nawet u największego optymisty, ale były jej, tylko jej, w tylko jej mieszkaniu.
Zerknęła jeszcze do szarego segregatora, nim ułożyła go obok książek. Na samej górze wpięła, zabezpieczoną folią, umowę o pracę z Proffice Design. Pod nią włożyła umowę o ubezpieczenie grupowe. Gdyby coś jej się stało, uposażyła mamę. Dwadzieścia tysięcy to nie była jakaś wielka fortuna, ale dla niej i dla mamy stanowiło ogromną sumę. Tylko dlatego dała się namówić na grupówkę, ponieważ pięćdziesiąt złotych odliczanych co miesiąc od wynagrodzenia, było dla niej sporym wydatkiem.
„Dałam radę” – pomyślała. W całym swoim krótkim, dwudziestopięcioletnim życiu, tylko sobie wszystko zawdzięczała. Sama zdecydowała o tym, żeby uczyć się w technikum fryzjerskim i choć szybko zdała sobie sprawę, że to nie jej bajka, cieszyła się, że ma swoje pieniądze. Dorabiała już w szkole. Czesała na wesela. Farbowała sąsiadkom włosy, obcinała. Odkładała każdą złotówkę. Gdy okazało się, że ojciec ukradł jej schowane dwieście złotych, założyła konto w banku i od tamtej pory trzymała w domu tylko drobniaki.
Umiała oszczędzać. Jej koleżanki przepuszczały kupę kasy na ciuchy i drogerie, a ona wydawała pieniądze tylko na to, co konieczne, a i tak trzy razy się zastanawiała nim wydała choć złotówkę. Nauczyła się tego od mamy, której ojciec zostawiał codziennie jakieś śmieszne kwoty, większe pieniądze tylko na święta i swoje imieniny. Mama jak zwykle pokornie i bez słowa wszystko znosiła. Ana pamiętała jeszcze z dzieciństwa straszne awantury, wrzaski. Pewnego dnia to się skończyło. Mama już nie dyskutowała, nigdy nie zaprzeczała. O wiele później Ana się zorientowała, że chyba nie miała wyjścia. Jak według ojca mama zrobiła coś nie tak, zabierał wszystkie pieniądze i zostawiał ją bez grosza. Odkąd pamiętała, mama była bezrobotna. Podobno jeszcze przed ślubem i niedługo potem pracowała w cukierni, ale jak urodziła się Ana, ojciec już jej nie pozwolił wrócić na etat. Zamknął ją w domu. Chyba pasował mu taki układ. Gdy wracał do domu po robocie, to czekał na niego ciepły obiad na stole, a niedzielna koszula uprasowana w szafie. O tym, co jej powiedział na odchodnym wolała już nie myśleć.
Zaraz po technikum poszła na staż do salonu fryzjerskiego, miała nawet gwarancję zatrudnienia na kolejny rok po stażu, ale sama napisała rezygnację. Znalazła na tablicy ogłoszenie o potrzebnym pracowniku biurowym w szkole nauki jazdy. Przepracowała u Damiana za śmieszne pieniądze długie trzy lata. W tym czasie studiowała zaocznie romanistykę na PWSZ-cie w Krośnie.
„Gdyby nie ten francuski, pewnie nie przyjęliby mnie do Proffice Design” – zastanowiła się. Ze znajomości języka przepytywał ją jakiś uśmiechnięty, bardzo życzliwy Arab, chyba Amir. Była tak zdenerwowana, że teraz nawet nie była pewna jak miał na imię. Na początku bardzo drżał jej głos, gdy pani Barbara witała się z nią po angielsku. Włożyła w te aplikację masę pracy. Przeczytała chyba każde zdanie na firmowej stronie internetowej. Pooglądała na Youtube filmy instruktażowe do rozmowy o pracę po angielsku. Warto było się postarać. Nie miała pojęcia, ile było kandydatek, ale to ona wygrała.
Po kilku miesiącach milczenia, znowu odezwała się na messengerze do Pani Marty, jej nauczycielki od francuskiego w technikum. Gdyby nie jej program autorski i ogromna pasja, chyba Ana nie zdecydowałaby się studiować romanistyki. To jej pierwszej pochwaliła się, gdy zdała egzamin licencjacki. To do niej napisała teraz, że chyba właśnie dzięki dobrej znajomości francuskiego dostała dobrą pracę w Rzeszowie.
Nagle coś jej się przypomniało. Przejechała palcem po półce meblościanki. Dość gruba warstwa kurzu została jej na palcu. Skrzywiła się z niesmakiem. Poszukiwania ściereczek w kuchni nie przyniosły żadnego efektu. Miała wielką ochotę wyskoczyć do pobliskiego sklepu po środki czystości, ale czuła się ogromnie zmęczona. Zajrzała do kartonu z ubraniami. Poświęciła stary podkoszulek i namoczoną tkaniną przetarła półki i wnętrza szafek. Dopiero po tym mogła ze spokojem poukładać swoje ubrania. Miała tak mało rzeczy, że rozpakowanie kartonów i posprzątanie zajęło nie więcej niż godzinę. Starego Singera postawiła na razie na dnie szafy. Póki co nie miała pomysłu, gdzie mogłaby szyć. Stół w kuchni wydawał się zbyt mały. Nic to, zastanowi się, co zrobić, gdy będzie taka potrzeba.
Kompletnie nie pomyślała o tym, by kupić coś do jedzenia na kolację. Pudełko malinowej herbaty spakowała do kartonu jeszcze w domu. Teraz wyprawa dwa piętra niżej wydawała się wysiłkiem ponad siły. Zrezygnowana, zrobiła sobie jeszcze jeden kubek aromatycznego naparu i przyjemnie rozgrzana od środka, rozłożyła bordowe straszydło. Nie znalazła żadnej pościeli. Rozpakowała stary śpiwór i rzuciła na kanapę. Na dziś musi wystarczyć. Jutro będzie miała dość czasu, by w okolicznych szmateksach kupić pościel.
Otworzyła okno balkonowe. Z przyjemnością zaciągnęła się wciąż jeszcze ciepłym majowym powietrzem. Pod balkonem znajomo szumiał ruch uliczny. Postała tak chwilę. Nigdzie jej się nie spieszyło, miała tyle czasu, ile chciała. I sama decydowała, co z nim zrobi.
Piknięcie messengera oderwało ją od metalowej barierki. Wróciła do środka. Nie musiała sprawdzać, kto to i tak wiedziała, że Ewa.
– Dojechałaś? – Przeczytała na wyświetlaczu.
– Tak jest, mamusiu :)
– No to dobranoc. – Pożegnała się przyjaciółka.
Znała Ewę od pieluch, wychowywały się prawie jak siostry, mimo że była dwa lata młodsza od Any. Pewnie nie obroniłaby doktoratu z filozofii, ale dziewczyna była przekonana, że jest najlepszym człowiekiem, jakiego zna. Z trudem wymigała się z parapetówki na sobotę. Wszelkie rozrywki będą musiały poczekać, aż trochę stanie na nogi. Sama kaucja za mieszkanie wyniosła tysiąc złotych. Utrzymanie pochłonie ogromną część jej pensji, ale nigdy nie będzie żałowała wyprowadzki. Z resztą i tak nie może już wrócić do mieszkania rodziców na Sadowej.
Wyjęła z szafki czystą bieliznę i koszulę nocną. Czas już na prysznic i sen. Bardzo długo stała pod strumieniem ciepłej wody. Miała wrażenie, że każda maleńka strużka zabiera ze sobą cząstkę stresu ostatnich dni. Zrelaksowana, wyszła z łazienki. Mokre włosy już zdążyły oblepić koszulę z tyłu. Z westchnieniem ulgi wsunęła się do starego, choć czystego śpiwora. Zasnęła w trzy sekundy.