Najnowsze wpisy, strona 9


O SĘDZIWYM KRÓLU SZOS
13 maja 2019, 08:14





O SĘDZIWYM KRÓLU SZOS

    Pan Wojtek znów dziś przyszedł do niego.  Blaszek uwielbiał tę chwilę, gdy łaskotał go w zamek kluczyk samochodowy.
    – Cześć mój przyjacielu – przywitał się jak zawsze pan Wojtek.
    Tym razem kluczyk załaskotał Blaszka w stacyjce. Już czekał na ten moment, który tak bardzo kochał. Gdy paliwko płynęło do silniczka i rozlegało się melodyjne „Bruuuuuum”. „Ale co to?, gdzie moje brum?!” – pomyślał spanikowany samochodzik. „Nie działa, coś nie działa?!” – chciało mu się ze smutku aż wylać trochę płynu do spryskiwaczy. Znowu…
    Pan Wojtek spokojnie pogłaskał kierownicę wiekowego już autka.
    – No dalej staruszku, spróbujemy jeszcze raz – i znowu przekręcił kluczyk w stacyjce i jeszcze raz, i… Silnik kaszlnął i zaskoczył. „Hura!” – pomyślał Blaszek. „Jedziemy!”. Aż pisnął klaksonem z radości.
     – Ciiiiii…..– próbował uspokoić go pan Wojtek. – Spokojnie przyjacielu, wiem, że się cieszysz tak bardzo jak ja, ale nie możemy aż tak hałasować. – Brum, brum, przygazował mocniej Blaszek.
    – Ojoj, aż tak się cieszysz? – roześmiał się pan Wojtek. – Słuchaj mnie staruszku, nie możemy za bardzo szaleć, wiesz o tym. – Blaszek zwolnił nieco i postanowił już słuchać dobrze pedału gazu. Uwielbiał czuć pęd powietrza na przedniej szybie, nie przeszkadzał mu nawet deszcz. Z radością furkotał wtedy wycieraczkami. Dalej, byle dalej. Niech się przesuwają z szumem opony po asfalcie. Niestety wycieczka nie była tak długa, jakby życzył sobie tego Blaszek. Stanęli pod sklepem. Pan Wojtek wysiadł. Autko słyszało szydercze posapywanie dużo nowszych aut na parkingu, ale kompletnie się tym nie przejmowało. „Przejedźcie tyle kilometrów co ja” – pomyślał. „Ciekawe w jakim stanie wy wtedy będziecie”. Miał ochotę im wszystkim pokazać swój licznik, ale nie chciał zaczepiać tych „lakierków” jak je w myśli nazywał.
    Pan Wojtek szybko wrócił. Wrzucił zakupy do bagażnika. Blaszek poczuł, jak go od środka gniecie lekki ciężar, ale nic sobie z tego nie robił. Nie takie rzeczy przecież woził. Dawno temu Pan Wojtek miał fantazję tyle pakować do autka, że rura wydechowa aż mu o asfalt zahaczała. Wtedy nie mógł za szybko jechać, ale dawał radę. Teraz, gdy przejechał tak wiele kilometrów, wciąż dawał radę, ale ostatnio, oj, tyle mu się zdarzało awarii. Troszkę płynu do wycieraczek jednak skapnęło na szybę. Zamachnął energicznie wycieraczkami, żeby odegnać te smutne myśli. Siedzący już w środku Pan Wojtek tak się zdziwił, że aż zawołał:
    – Nie strasz mnie staruszku, bo pomyślę, że tu jakieś duchy mieszkają.
    Blaszek nie zrozumiał co to te duchy, ale niezadowolenie rozumiał. „Trzeba lepiej płynu pilnować” – pomyślał. „Dość wylewania” – postanowił.
     Łaskotanie w stacyjce zdecydowanie poprawiło mu humor, jak zawsze. Pan Wojtek przekręcił kluczyk, a tu nic. „O nie…” – zrezygnowany Blaszek miał ochotę zalać płynem już całą szybę. „Tylko nie kolejna awaria”. Pan Wojtek chwilę szarpał się z kluczykiem, ale wkrótce przestał. Samochodzik poczuł jak jego właściciel zrezygnowany opiera czoło o kierownicę. Słyszał, jak zadzwonił.
    – Cześć Tomek. Jestem pod sklepem. Masz może chwilę? Trzeba mnie sholować, bo nie zapalę silnika. – Przez moment słuchał głosu w telefonie. – Tak wiem, że znowu. Już chyba dam sobie spokój z tym autem.
    Obaj czekali jakiś czas na pomoc. Niedługo potem Blaszek zobaczył światła nadjeżdżającego kolegi. Poznał Bamwu od razu. Niestety, to nie był już pierwszy raz, jak młodszy, silniejszy kumpel zaciągał go do warsztatu. Prawdę mówiąc, to warsztat był jego drugim domem. Bywały takie miesiące, że więcej czasu spędzał w warsztacie, niż we własnym garażu. „No cóż, przebiegu i roku produkcji nie oszukasz, choćbyś chciał” – pomyślał smutno Blaszek. Tak bardzo nie lubił tego szarpania na lince holowniczej, ale skoro sam nie mógł zapalić swojego silniczka, trzeba było jakoś dotrzeć kolejny raz do warsztatu. W końcu samochodzik został sam. Pan Wojtek wrzucił kluczyki do skrzynki pocztowej i odjechał z kolegą Bamwu. Blaszek tak bardzo chciał lać tym płynem do spryskiwaczy aż do końca zapasu pojemniczka, ale silnik przecież nie działał, to i wycieraczek nie mógł włączyć. Kto by mu wtedy szybę oczyścił z brzydko pachnącego płynu? Nie miał wyjścia, musiał cały płyn zatrzymać.
    Następnego dnia od samego rana zaczął się okropny ruch i gwar w warsztacie. Nie przeszkadzał mu ani hałas, ani stuk narzędzi, a nawet warkot sprężarki. Blaszek opuścił osłony przeciwsłoneczne i zapadł w krótką drzemkę. Najwyraźniej pan mechanik nie miał dla niego póki co czasu, bo jeszcze nikt mu nie otworzył maski i nie zajrzał do środka. Na parkingu warsztatu stało kilka samochodów. Dwa wznosiły się wysoko nad okolicą dzięki podnośnikom. „Ha!” w myśli Blaszek rozmawiał z innymi samochodami. „I wam lakierki jedne zdarzają się awarie”.
    – A bo to części zamiennych brakuje ?! – rzucił mu z wydechu srebrny wan jakby umiał czytać w myślach Blaszka. Autko nawet nie podniosło osłon przeciwsłonecznych udając, że dalej śpi. Tak bardzo chciał już wrócić do swojego garażu i do pana Wojtka. Poczuć znowu jego rękę na kierownicy. Czasami jeździła nim pani Wojtkowa, ale bardzo nie lubił jak mu czasem zgrzytnęła ze skrzyni biegów. Zdecydowanie wolał, żeby go prowadził pan Wojtek, pani nie miała chyba tego wyczucia, może dlatego, że pan Wojtek miał go już tyle lat? Przejechali razem tysiące kilometrów. Przeżyli niejeden poślizg, a nawet dwie stłuczki. Jak dotąd wszystko szło prawie doskonale, ale w ostatnim roku miał wrażenie, że już wszystko zaczyna szwankować. Tu zgrzytało, tam rdza go kłuła w blachę i psuła piękny żółty kolor lakieru. Każdy wyjazd z garażu był trochę jak przygoda, bo ani on, ani pan Wojtek nie wiedzieli, czy dotrą do celu. Ale nie poddawali się i próbowali niemalże codziennie. Tylko na wycieczki rodzinne nigdy Blaszek nie jeździł. Ciężko było w nim zamontować choćby dwa foteliki, a pan Wojtek miał trójkę maluchów. Blaszek widział nieraz jak się pakowali wszyscy do jego sąsiada z garażu- Famka. Do niego Blaszek chyba by w całości wszedł, tyle miał miejsca. Wan jednak nie chciał z nim nigdy rozmawiać, bo był zazdrosny, że pan Wojtek tak lubi jeździć starym samochodzikiem, to sobie milczeli obaj w garażu.
    Te smutne rozmyślania przerwał pan mechanik, bo otworzył maskę i zajrzał do niego. Blaszek nic nie widział, ale pan nie wziął ze sobą żadnych narzędzi. Autko miało naprawdę złe przeczucia. Zza otwartej maski usłyszał rozmowę:
    – Wojtek, słuchaj, to beznadziejne, już nawet serce mnie boli jak mam brać pieniądze od ciebie za naprawę tego czasem jeżdżącego złomu. Daj sobie spokój i go w końcu oddaj. Ja już nie będę go naprawiać. Trzymaj się stary.
    „Czasem jeżdżący złom?!” – Blaszek był oburzony, że ktoś mógł go tak nazwać. Troszkę się zakołysał, bo wiedział, że haczyk od maski nie trzyma za dobrze, puścił i niemiły mechanik oberwał w głowę spadającą blachą. Wcale mu nie było przykro, jak pan krzyknął, bo chyba go zabolało. „Nie tak się traktuje sędziwych królów szos” – dodał w myślach wściekły jeszcze Blaszek. Później przyjechał Famkiem pan Wojtek. Stary samochodzik wiedział, że usiądzie za jego kierownicą po raz ostatni. Żałował tylko, że nie pojedzie sam, na kołach, nie poczuje ten ostatni raz pędu wiatru na szybie, bo holowanie jest nieznośnie powolne. Będzie się wlekł z włączonymi światłami awaryjnymi i słuchał szyderstw przejeżdżających aut. Nie wiedział, gdzie jest złom, bo nigdy tam nie był. Słyszał tylko straszne opowieści o samochodowym cmentarzysku. Tak jak przewidział Blaszek, jechali bardzo wolno, ale zmienił zdanie. Już wolał jechać wolniej, bo troszkę dłużej pan Wojtek siedział za jego kierownicą, ten ostatni raz.
    Niedługo trwała ta ostatnia ich wspólna podróż. Pan Wojtek pogładził kierownicę i na pożegnanie powiedział:
    – Trzymaj się staruszku. Może coś z ciebie chłopie powyciągają, to przynajmniej część ciebie będzie jeździć dalej. Tego ci życzę. – Przeraziło to Blaszka. Coś mu mają wyciągać? Dawać komuś innemu? On nie chciał przecież, jego marzeniem było tylko jeździć, tankować i jeździć dalej. Choć silnik nie działał, udało mu się jeszcze zatrąbić klaksonem. Pan Wojtek klepnął go w maskę i rzekł:
    – Żegnaj, byłeś moim ulubionym autem. –  I odszedł.
    Blaszek tęsknie patrzył za nim zamglonymi światłami, wiedział, że ciężko było panu Wojtkowi się z nim pożegnać. „Więc to będzie mój nowy dom?” – pomyślał. Rozejrzał się dookoła. Tyle tu było aut! Niektóre poustawiane były jedne na drugich. Nie był to wesoły widok. Już chyba zrozumiał, co jego właściciel miał na myśli, że coś z niego powyciągają. Kolegom brakowało różnych części, a to kół, a to błotnika, to znowu szyby.
    – Cześć nowy – przywitał się jakiś pognieciony jegomość.
    – Cześć, długo tu jesteś? – zapytał Blaszek.
    – A ja wiem, raz stałem pod śniegiem, to nie tak długo.
    – Ja już wiele zim jeździłem. Mieszkałem w garażu, to nie zasypywał mnie śnieg na długo.
    – Garaż – rozmarzył się kolega. – Pamiętam garaż, sucho, ciepło, bardzo przyjemnie, choć raz moja pani prawie mi lusterko urwała jak cofała, ha ha ha  – roześmiał się.
    – Teraz i mnie tu przysypie – zasmucił się Blaszek.
    – Ty, staruszku – a coś tak zmarkotniał?
    – A co mi ma być wesoło? Na złom trafiłem.
    – To posłuchaj tego…
    Nagle roztrąbiły się wszystkie auta na złomie. Jacyś właściciele wybiegli z dużego garażu i spanikowani patrzyli na samochody.
     – Nie pozwól mu opowiedzieć TEJ historii – jęknął jakiś mały kolega. On opowiada ją wszystkim autom, które przyjechały na złom. Wszystkim, słyszymy dzień w dzień to samo jak mknie po autostradzie i o mało włos nie wpada na ciężarówkę, że niby taki szybki i pomógł swojemu właścicielowi odbić kierownicę. O nie! – krzyknął nagle. – Widzisz?! To ja ci wszystko opowiedziałem zamiast niego. Mam nadzieję, że mu silnik zabiorą, będziemy mieć tu trochę więcej ciszy przynajmniej. Przejechał młodzik trzy tysiące kilometrów i chwali się, a przecież wiesz, że nie ma czym.
    – Trzy tysiące kilometrów? – prychnął pogardliwie Blaszek. – To przecież dzidziuś jeszcze.
    – No pewnie, że tak, tylko pecha miał, bo wpadł na barierki i widzisz za mocno się pogiął. Patrz – zaśmiał się. – Jeszcze na gwarancji jest. Śmiech starszych aut dało się słyszeć zewsząd. Młodzik posmutniał i tylko można się było domyślać, że i on chciałby przejechać trochę więcej kilometrów.
    – A tobie co dolegało? – zapytał nagle maluch.
    – Jak co , wiek już…– odpowiedział smętnie Blaszek.
    – Jak ci tak smutno, to popatrz na tego młodzika od gwarancji. Nam staruszkom było dane wiele przejechać, z wieloma przeszkodami się zmierzyć, a on co? Ledwo parę łyków paliwka wziął. My staruszki tu nie narzekamy, tylko opowiadamy sobie historie, bo nam się nudzi, jak droga spod kół nie umyka.
    – A i ja znam parę historii – ucieszył się Blaszek. Mój sąsiad nie chciał ze mną rozmawiać, to ich nikomu nie opowiadałem.
    – Chętnie posłuchamy czegoś nowego – dodał inny czerwony samochód.
    – Pani Wojtkowa nie lubiła mną jeździć, bo nie mam wspomagania kierownicy – zabujał się rozbawiony Blaszek. – Pewnego dnia jakiś inny właściciel za blisko zaparkował. Nic jej nie pomogłem, bo tylko narzekała do pana Wojtka, jak się mną źle jeździ. I co? I nie wyjechała sama z parkingu! Musiała poprosić innego właściciela o pomoc. – Samochodzik zatrąbił z uciechy,  a inne auta mu zawtórowały.
    Tak mijał Blaszkowi czas na złomowisku. Raz przyszedł jakiś właściciel i mu odkręcił wycieraczki. Nie bolało oczywiście, bo już nieraz miał wymieniane, to wiedział co to znaczy, ale bez nich czuł się tak jakoś dziwnie. To tak jakby nigdy nie móc mrugnąć okiem. Z resztą płyn do spryskiwaczy dawno mu się skończył, bo zdarzało się, że mokła mu szyba, jak wieczorami milkły samochody. Wycieraczki nie były więc już potrzebne, choć może czasem przydałoby się odgarnąć trochę kurzu.
    Koledzy opowiadali mu, że czasem, bardzo rzadko, zdarza się, że ktoś wyciąga silnik i montuje w innym samochodzie. Nie uwierzył im, przecież niemożliwe, żeby po tym, jak się trafia na złom zyskać życie w jakiejś nowej karoserii. Część z aut ze złomu, nie mogła mówić, bo ich silnikowe serce było uszkodzone, więc stały tylko i słuchały opowieści innych.
    Jednego Blaszek nie lubił. Zgrzytu metalu zgniatanego auta. Czasami w ciągu dnia te auta bez kół i szyb były ściskane i ten dźwięk nie był zbyt przyjemny. Z czasem Blaszek stracił siedzenia nawet i lusterka, ale nie martwił się, bo może kiedyś pan Wojtek zobaczy jego lusterko i wrócą miłe wspomnienia ze wspólnych wycieczek. Blaszek przypomniał sobie jak to on, taki malutki, jechał autostradą. Musiał się trzymać pasa awaryjnego, bo te duże auta jechały tak szybko, że myślał, że go uniesie podmuch spod ich kół. Koledzy mieli rację, miło tak było powspominać wyprawy mimo, że teraz już nigdzie pojechać nie może. Blaszek miał kilku właścicieli, ale pana Wojtka, wspominał szczególnie ciepło. Trochę bardziej pordzewiał, ale zostało mu jeszcze sporo części, więc się wcale nie martwił zgniatarką.
    Pewnego dnia, gdy, jeśli dobrze policzył, dwa razy już stał pod śniegiem, po złomowisku zaczął się przechadzać między autami jakiś nowy właściciel. Nikt go nigdy nie widział. Przyglądał się szczególnie małym staruszkom. Kiedy przeszedł koło Blaszka, ten akurat zakołysał się i strzepnął trochę śniegu z szyby. Właściciel podniósł maskę i zajrzał do środka. No proszę, pierwszy raz od dawna mógł przewietrzyć nieco silnik. Bardzo się ucieszył, bo takie okazje zdarzały się teraz bardzo rzadko.
    – No kolego – usłyszał Blaszek – chyba masz się całkiem nieźle. – Zadowolony Blaszek zatrąbił.
    – O i nawet klakson działa – pochwalił nieznajomy i odszedł. Za chwilę podjechali właściciele ze złomowiska i przetransportowali go do garażu.
    „Jak tu sucho” – pomyślał z błogością Blaszek. „Chciałbym tu zostać” – rozmarzył się. Nie słyszał żadnej rozmowy właścicieli, więc nie miał pojęcia, co on tu robi. Do tej pory nie widział żadnego samochodu ze złomu, który jechałby do tego garażu. Otworzono mu maskę i nie do wiary! Podpięto silnik na łańcuchy. Blaszek był zachwycony. Już nie raz miał silnik na łańcuchach i wiedział doskonale, że właśnie tak się go wyciąga, bo jest dość ciężki. Wcześniej trzeba parę rzeczy poodkręcać. Tak wtedy Blaszka łaskotały te wszystkie śrubokręty, że miał ochotę trząść się ze śmiechu, ale nie chciał, żeby ktoś upuścił jego silnik, więc z całej siły powstrzymywał się od rechotania i drżenia.
    „Więc to takie uczucie?” – zakwitła mu w silniku myśl. „Nie wiedziałem”. Żaden z wymontowanych silników nie wracał, więc nigdy nie słyszał opowieści o tym, jak to jest być wymontowanym ze swojej karoserii. Tak mu było dziwnie jakoś nic nie czuć. Szybko został ułożony na przyczepce i przewieziony do innego garażu. Nowy właściciel rzucił jeszcze okiem na silnik zanim zamknął drzwi. Blaszek nic nie widział, tylko mógł czuć, że tam ktoś jest. Wyczuwał jakiś inny samochód, mógłby nawet z nim porozmawiać, ale tamten najwyraźniej nie chciał, bo milczał cały czas.
    „Ja to mam szczęście do rozmownych sąsiadów” – pomyślał rozbawiony. Bardzo się cieszył, że ma sucho i ciepło. Tak długo marzł na zewnątrz i myślał, że już nigdy nie poczuje jak to jest być w środku.
    Następnego dnia ktoś zaczął przy nim majstrować. Chyba nowy właściciel, albo mechanik właściciela. Blaszek bez szyby i świateł nic nie widział, ale czuł, że coś tam mu się odkręca, czyści, smaruje, zakręca z powrotem. Z każdą taką operacją czuł się lepiej, jakby nowe siły wstępowały  w jego już leciwy przecież, silnik. Jak tylko znowu poczuł łańcuchy, o mało nie zakołysał się z radości. Nie mógł wprost uwierzyć! Nowa karoseria! To chyba nie może być prawdziwe. Nie wiedział, czy będzie mógł jeszcze raz wyjechać na drogę, czy poczuje jeszcze raz pod oponami gładkość asfaltu, wyboistość polnych dróg.
    Tak mu się dłużyła naprawa. Miał nadzieję, że zostanie szybko zakończona i znowu spróbuje paliwka. Długo jeszcze musiał czekać, ale wcale się nie denerwował. Tak jak na złomie przypominał sobie wszystkie historie, tak teraz tutaj, zamontowany w nowej karoserii też chciał je sobie opowiedzieć, żeby żadnej nie zapomnieć. Po zamontowaniu w nowej karoserii mógł przynajmniej coś widzieć i trochę więcej czuć. Żółty, znowu był żółty! Lekko się zakołysał, żeby lepiej poczuć nowy lakier. To wspaniałe! Nie wiedział jak to się stało, ale nie uwierała go żadna plama rdzy. Jeszcze tylko chłodnicy brakowało. W duchu nakazywał sobie spokój, ale miał ochotę trąbić i trąbić na cały głos z radości.
    Nadszedł kolejny dzień, już zaczęło się ściemniać, gdy w garażu zaświeciło się światło i wszedł nowy właściciel. Nie tak dawno dowiedział się jak ma na imię- pan Michał. Ale super, mógł znowu poczuć chłodnicę. Co to? Ten nowy pan wsiada za kierownicę? Czyżby chciał włączyć silnik?
    – No dalej stary przyjacielu, odpalamy – powiedział nowy właściciel i przekręcił kluczyk w stacyjce. Jak dobrze czuć było znowu to łaskotanie! Głośnie „Bruuuum” wypełniło cały garaż. Blaszek ze szczęścia mało trochę płynu do spryskiwaczy nie uronił. Pan Michał o niczym nie zapomniał. Wszystko działało wspaniale. Wyczyszczony i świeżo nasmarowany silniczek pracował miarowo. Jak cudownie smakowało paliwko! To był wspaniały dzień i Blaszek na długo go zapamięta. Pochodził chwilę, a pan Michał to zaglądał pod maskę, to wycieraczki włączał, to kierunkowskazy. Chyba chciał się upewnić, czy autko może wyjechać na drogę! Było już późno i nowy właściciel wyłączył w końcu silnik i rzucił do Blaszka wychodząc:
    – Jutro kolego wyjeżdżamy stąd, dość tego gnicia w garażu. – I klepnął go w bagażnik.
    Blaszek nie mógł się doczekać. Był tak podekscytowany, że nie przypominał sobie najśmieszniejszych historii kolegów ze złomowiska. Jutro znów poczuje asfalt pod oponami. Czy to nie wspaniale? Trochę mu się dłużyło, ale to zrozumiałe, przecież nie mógł się doczekać pierwszej wycieczki po tak długim czasie. W końcu jakoś minęła bezkresna noc i wrócił pan Michał.
    – Spisz się dziś dobrze przyjacielu, to sobie nieraz pojeździmy – obiecywał nowy właściciel.
    Wyjechali z garażu. Blaszek nie chciał na początek za bardzo szarżować, bo dopiero pierwszy raz od dawna gdziekolwiek jechał, ale co to była za wycieczka! Czuł, że mu z radości tłoki przyspieszają. Asfalt uciekał spod opon, znów mógł czuć pęd wiatru na przedniej szybie i lusterkach bocznych. Teraz cieszył go już nie każdy kilometr, ale każdy metr. Znów zaczerpnąć paliwka z baku, co za cudowne uczucie! Nie pojechali daleko, zrobili nieduże kółeczko, ledwie kilka kilometrów i wrócili, ale dla Blaszka to była taka radość, jakby uczestniczył w jakiejś wielkiej wyprawie. Bardzo zadowolony, pozwolił zaparkować się pięknie w garażu. Cieszył się nawet na ten kurz, który troszkę mu osiadł na nowiutkim lakierze, bo to był kurz DROGI.    Od tego czasu pan Michał zabierał go na wycieczki. Czasami jechali trochę dalej, czasami dość blisko, ale Blaszek już nigdy nie narzekał, cieszył go każdy jeden metr.
    Pewnego razu pojechali znów na wycieczkę. Niezbyt daleko, bo tylko do sklepu. Pan Michał pięknie umiał parkować tyłem. Chyba to lubił, bo zwykle właśnie tak stawał na parkingu. Obok zaparkowana była dość wysoka koleżanka, ale chyba nie była zbyt zadowolona, bo smętnie wisiała jej antenka.
    – Co ci się stało koleżanko? – zagadnął Blaszek do większej damy.
    – A widzisz staruszku, ty to pewnie już wszędzie byłeś, a moja pani to mnie zabiera tylko do sklepu i raz na parę dni do miasteczka, a tak to tylko stoję i nudzę się w garażu. Byłam może na jednej długiej wycieczce. – Aż jej się światła zapociły.
    – A jak masz na imię koleżanko?
    – Gwiazda – koleżanka dalej była nadąsana.
    – No to posłuchaj Gwiazdeczko, pewnie nie chciałabyś być we wszystkich miejscach, gdzie ja byłem – westchnął do wspomnień Blaszek.
    – To niby co takiego strasznego widziałeś? – nie uwierzyła koleżanka.
    – Złom…
    – Na paliwo wysokooktanowe! – wykrzyknęła Gwiazda. – Niemożliwe, przecież stamtąd nikt nie wraca!
    – To, że ty takiego auta nie spotkałaś, to nie znaczy, że to jest niemożliwe. Tam dopiero na złomie można się przekonać, co to jest nuda. Każdy dzień taki sam, tylko pogoda się zmienia, a i części coraz mniej, bo właściciele zabierają je po trochu.
    – Części?! Ale ja nie chcę stracić swoich części! – Gwiazdeczka była przerażona.
    – Od złomu nie uciekniesz, ale…– na chwilę zamilkł. – Wiesz co? Ja każdego dnia się cieszę.
    – Jak to możliwe staruszku? – nie wierzyła koleżanka.
    – Cieszę się, że mogę wyjechać z garażu choć na chwilę, a nawet jak nie wyjeżdżam z garażu też się cieszę, bo mogę wyjechać, rozumiesz Gwiazdko? MOGĘ – powiedział z mocą Blaszek. – I dlatego właśnie się cieszę i jestem za to bardzo wdzięczny, bo wiem, co to znaczy nie móc. Nie ma co się bać złomu, w końcu i tak każde autko tam trafia, ale można co dzień narzekać albo można każdego dnia cieszyć się i być wdzięcznym, za każdą najmniejszą wycieczkę, za każdą kroplę paliwa. Ja dostałem drugą szansę i za to też jestem wdzięczny.
    – Raz mi się zdarzyła awaria i nie mogłam jechać dalej – przypomniała sobie Gwiazdka. – Gazowałam, gazowałam i nic, to było straszne. Naprawił mnie pan mechanik na warsztacie. Zapomniałam już staruszku jak to jest nie móc nigdzie jechać. To mówisz, że wystarczy nie narzekać i cieszyć się każdym kilometrem, nawet jednym?
    – Ja to się Gwiazdko cieszę każdym metrem, nawet jednym – i mrugnął do koleżanki wycieraczką.
    – Moja pani wraca – zawołała Gwiazdka. – Do zobaczenia staruszku.
    – Do zobaczenia koleżanko, szerokości.
    Blaszek potrzebował chwili, żeby odsapnąć. Dawno z nikim tak długo nie rozmawiał, bo stał chwilę w garażu. Często wracał na ten parking. Inne samochodziki z daleka poznawały jego wesołe „ Brum, brum”. Już nigdy nie milczał smętnie ani w garażu, ani na parkingu. Ze swoim sąsiadem to nawet się zaprzyjaźnili. Jak tylko spotkał jakiegoś kolegę, zawsze pierwszy zaczynał rozmowę, nigdy już nie tracił okazji do opowiadania, a inne autka miały wrażenie, że jego opowieści nigdy się nie kończą, za każdym razem słyszeli jakieś nowe historyjki. Imię Blaszka poznały wszystkie autka w okolicy, ale po cichu, gdy nie słyszał nazywali go Królem Szos. Mówili tak o nim tylko wtedy, gdy go nie widzieli, bo zawsze protestował i mówił, że jest tylko zwykłym sędziwym już autkiem, ale oni wiedzieli swoje.



    







 

Pustka- powieść w odcinkach cz.2
06 maja 2019, 16:27

Pustka cz.2

Rozdział 1

Nieustanny szum rozmów w open space ich biura czasami działał mu na nerwy, tak jak dziś. Jeszcze dobrze nie skończył rozmawiać z gościem z giełdy o ofercie na ładunek z Luksemburga, jak podeszła do niego Paulina ze zwieszoną głową. Popatrywała nerwowo na swoje stanowisko, więc nie trzeba było detektywa, żeby domyślić się, że za chwilę usłyszy niezbyt przyjemnego newsa.

– Mietek Rząsa jest w Rudnej Wielkiej. Wjechał pod za niski wiadukt. Ściął kabinę konia. Policja jeszcze nie przyjechała. – Andrzej z przyjemnością zauważył, że dziewczyna mimo, iż pracowała tu raptem dwa miesiące, nauczyła się już, że jak mówi do niego, to ma być konkret.

– Co wiezie?

– Leki z Francji.

– Ja pierdolę… – wyrwało mu się. Zamknął na chwilę oczy. Jurek na parkingu będzie musiał poczekać, trzeba najpierw załatwić ten shit. Wziął do ręki telefon i zaraz usłyszał w słuchawce.

– Andrzej, no nie zobaczyłem…

– Rusz dupę i sprawdź czy jest przełączony na diesel agregat na chłodni –  przerwał kierowcy. – I sprawdź ile masz paliwa. Nie ruszaj na razie naczepy, nawet nie próbuj otwierać. Poczekaj na policję, musimy mieć na to glejt. Teraz najważniejsze przeładowanie towaru, a tłumaczyć się będziesz szefowi, nie mnie. – rozłączył się bez pożegania.

– Arek, Rafał – zawołał nad biurkami. – Na cito do mnie. – Przyszli szybko z nieodłącznymi telefonami. Rafał po drodze kończył jeszcze rozmowę.

– Rafał, kto tam z krajówki jest najsprytniejszy? – cicho zapytał Andrzej.

– Kaziu – odpowiedział niewysoki brunet.

– Ściągnij mi go tutaj. Mamy w Rudnej chłodnię z lekami po wypadku, Mietek Rząsa zrobił z niej kabriolet. Naczepa cała, ale chyba nie muszę tłumaczyć, co trzeba zrobić? – Cała trójka z niedowierzaniem pokręciła głowami.

– Kto mu kurwa pozwolił na chłodni jeździć? – zapytał Arek, ale nie doczekał się odpowiedzi. Zaraz podszedł najstarszy ze spedytorów.

– Kaziu, w Rudnej mamy chłodnię z uszkodzonym koniem, trzeba mi drugą chłodnię i jakąś solówkę z windą i paleciakiem, żeby to przeładować. Ten kretyn wiózł leki, jak czujniki pokażą za duże wahania temperatur to jesteśmy w czarnej dupie i skończy się dużo gorzej niż afera ze spleśniałymi mandarynkami z Hiszpanii. Jak nie ma naszego auta, to dzwoń do kogo chcesz, nie mamy wiele czasu.

– Paulina, dzwoń do klienta, a jak się boisz, to dawaj numer. Na zewnątrz jest ponad trzydzieści stopni, muszę wiedzieć, czy czujniki wytrzymają przeładunek.

– Możesz ty? Ja nie znam się na tych czujnikach, proszę. – Andrzej miał wrażenie, że zaraz dziewczyna się rozpłacze.

– Dawaj telefon, sczytaj potem jego pozycję i daj Kaziowi. – Dziewczyna szybko mu zapisała numer na kartce i odeszła do swojego biurka. Później zastanowi się, czy dać jej jeszcze szansę, była nowa, miła, skrupulatna, ale czy to na jej nerwy ta robota? Do końca okresu próbnego został niecały miesiąc i opinię będzie musiał wydać on. Szybko wykręcił numer i po dwóch minutach nieprzyjemna rozmowa była skończona. Mają tylko pół godziny przy tych upałach od otworzenia chłodni. Mogliby poczekać do wieczora, ale policja raczej się nie zgodzi na tak długie blokowanie drogi, a i paliwa może braknąć w agregacie. Agregat!

– Paulina! Dzwoń do Mietka, ile mu zostało paliwa w agregacie! – rzucił ponad swoim monitorem. Widział, że Kazek akurat nie rozmawia, to zapytał o potrzebne mu auta.

– Szukam! – Tyle usłyszał w odpowiedzi.

– Paulina, chodź tu jeszcze – zawołał dziewczynę. Jak tylko podeszła dodał:

– Jak się dodzwonisz do Mietka, pomożesz Kaziowi szukać wolnych aut. Arek też szuka. Ty sprawdź giełdę.

Andrzej myślał szybko. Winda nie problem, nawet kuriera dedykowanego można wyczarować, gorzej chłodnia. Znów zamknął oczy. Rozwiązanie, myśl o rozwiązaniu, nie o problemie. Zostało mu jeszcze sporo znajomych w poprzedniej firmy. Tam im nie brakowało takich naczep, może mają wolne auto na Podkarpaciu?

– Cześć Sławek, stary mam pożar w burdelu, trzeba mi pożyczyć lodówkę na już pod Rzeszowem. Powiedz, że masz? Zapłacę każde pieniądze. – Głos Andrzeja tonął w szumie rozmów open space’a. – Dobra daj znać. – Jak kończył rozmowę dostał od Pauliny info na snapchacie, które go całkiem zagotowało. Trzydzieści litrów! Tylko tyle paliwa miał Mietek w agregacie. „To będzie długie popołudnie” – pomyślał ponuro.

– Dawaj Sławek – odebrał telefon od kolegi.

– Andrzej, chyba jesteś w czepku urodzony. – Usłyszał. – W Strzyżowie mamy auto, ale tylko do jutra. Ściągamy go na bazę na przegląd, jutro się kończy. Kierowcy kończy się czas za trzy godziny.

– Sławek! Dostajesz od nas najlepsze wino. Wysyłam Ci adres SMS–em. Daj mi tylko jego blachy. Zlecenie już się robi.

– Andrzej, wysyłam gościa. Pisz. Wanda, Natalia, Darek, zero zero trzysta trzy, Wanda, Natalia, Darek, dziewięćdziesiąt osiemset dwa. –  Andrzej szybko notował numery auta i naczepy: WND 00303, WND 90802.

– Tylko spróbujcie nie zapłacić! – roześmiał się kolega. – Chłopakowi nie do końca się ten dowcip podobał, znał sporo firm transportowych, którym klienci wisieli setki tysięcy złotych.

– Osobiście tego dopilnuję. Dzięki za uratowanie dupy. Dzwoń jakby co, odwdzięczę się.

– Mamy lodówkę! – krzyknął do Pauliny, Kazia i Arka.

– Kaziu – obdzwoń kurierów z Rudnej, za  pół godziny mamy mieć windę i paleciaka na miejscu. Niech zabiorą nowe plomby.

– Paulina, ty mi daj dokładny adres rozładunku. Wyślij SMS–em, ja ci zaraz podrzucę dane firmy i blachy, zrobisz zlecenie. – Niemalże było słychać jak wielki kamień spada jej z serca. –  Tu masz numer do Sławka z Export Transu, wpisz kwotę, jaką ci poda.

Teraz dopiero Andrzej mógł zadzwonić do ich speca od ubezpieczeń. Dwadzieścia pięć minut minęło odkąd Paulina uraczyła go wiadomością dnia. Wrócił do giełdy. Teraz mógł dalej szukać ładunku dla kierowcy w Luksemburgu. Za dwie godziny już nie będzie czego szukać, bo po siedemnastej to już wszyscy idą do domu. Teoretycznie kończył pracę o szesnastej, ale zwykle nie brakowało rozrywek i improwizacja była ich chlebem codziennym.

Dwie godziny później zły na siebie kończył rozmowę z Jurkiem w Luksemburgu. Jak tego nie znosił. Zamiast wysyłać zlecenie, musiał powiedzieć gościowi kwitnącemu na jakiejś beton plaży tysiące kilometrów od domu, że musi jeszcze jeden dzień poczekać na ładunek do kraju. Dobrze chociaż, że leki jechały już na innym aucie do celu.

Wyszedł z biura ostatni. Zamknął kodowane drzwi i odetchnął głęboko gorącym jeszcze letnim powietrzem. Na szczęście dziś przyjechał autem, więc nie będzie musiał czekać na przystanku na autobus.

Po powrocie do domu nie tracił czasu. Zjadł szybko wczoraj ugotowany obiad i przebrał się w swój ulubiony strój do biegania. Tak się to ładnie nazywa w ofertach pracy: „umiejętność podejmowania szybkich i trafnych decyzji”, nikt przecież nie napisze gaszenie pożarów w burdelu. Spedytorzy różnie radzili sobie ze stresem, Kaziu i wielu innych palili szlugi, niejeden za dużo pił. Andrzej nienawidził smrodu dymu papierosowego, nie pił od dawna, a gdzieś trzeba było spuścić parę z imbryczka negatywnych emocji. Pogratulował sobie w duchu jeszcze raz, że zaczął biegać. Może nie dopadnie go tak szybko wypalenie zawodowe. Pięć kilometrów wystarczyło. Zadowolony wrócił do domu.